środa, 15 października 2014

Dobro płynące z serca, czyli: Czy warto pomagać?

W telewizji wszystko pięknie wygląda:
Ona czy on, czy oni razem wzięci, biedni, zapomniani, zrozpaczeni. W rozpadającym się domku, zagrzybiałym mieszkanku, z chorym dzieciakiem wyjącym w brudnym wózku, z jednym krzesłem i pustą lodówką.

Żal serce ściska. Wysyłasz smsa, dzonisz z pytaniem o potrzebne rzeczy, notujesz numer konta bankowego. I pomagasz. Pomagasz, bo pomagać trzeba. Pomagasz, bo jak inaczej?

I chcąc nie chcąc nakręcasz spiralę. Spiralę biedy, niezaradności i wyrzutów sumienia. Bo one lubią ruch obrotowy...


Z osobistych przejść:

Mam znajomą, powiedzmy Kasia jej na imię (imię zmieniam, bo nie chodzi o to, by kogoś palcem wytykać, ale by zarysować temat).
Kasia życia lekkiego nie miała: mąż alkoholik, czwórka dzieci. Pracowała na kuchni, dźwigała kotły, szorowała garnki i talerze.
Do czasu. Po którymś pobiciu z rzędu wywalczyła eksmisję męża. Odetchnęła, ale tylko fizycznie, bo finansowo było już tylko gorzej.
Kręgosłup siadał, w końcu operacja jedna...druga... renta. Mała, ale jakoś to było.

Dwójka starszych dzieci opuściła dom rodzinny, zostało dwoje młodszych. Córka lat 16 ma dozór kuratorski. Straszna z niej persona. Syn, 20-letni bezrobotny, śpiący w dzień, w nocy wałęsający się po okolicy, spędza Kasi sen z oczu.

Wesoło nie jest. A jak jest źle, to zaraz jest...jeszcze gorzej.
Synek wrócił któregoś dnia nad ranem i wstawił wodę na kawę. Po czym położył się i zasnął.
Tylko dzięki czujnej sąsiadce nie spłonęli żywcem.
Ale mieszkanie, a przede wszystkim kuchnia, były w tragicznym stanie...

Znam sytuację Kasi. Razem ze znajomymi, wiedząc że sama temu nie podoła, postanowiliśmy jej pomóc. Krzysiek z Piotrkiem oczyścili tynki, położyli gładź, pomalowali ściany.
(Syn Kasi nie pomagał. Kasia mu zabroniła, bo „dziecko nienawykłe do takiej pracy”. Panom szczęki opadły...)
Aśka i ja zrzuciłyśmy się na lodówkę, Jola i Małgosia na nową kuchenkę i zlewozmywak. Załatwiliśmy meble kuchenne, stół, trochę garnków.
Ładnie wyszło, pachniało nowością (kredyt, który wzięła Małgosia, też nowością pachniał...).

Byliśmy dumni i szczęśliwi, że tak nam pięknie poszło, że Kasia ma jak żyć i nie została z tym wszystkim sama.
Odwiedziliśmy ją jakieś dwa miesiące po remoncie...

W kuchni panował istny chlew (co jest takiego w niepracujących ludziach, że mając cały dzień wolny, nie wygenerują 10 minut na ogarnięcie garów?). Ściany ochlapane, bo „tłuszcz pryskał jak syn smażył boczek”, zlew obity, bo „córce garnek gorący się wypsnął”, a kuchenka i lodówka były upaprane i oklejone brudem. Nic nie zostało po niedawnej batalii...

Po wyjściu długo milczeliśmy. Jedni byli źli, inni smutni, jeszcze inni przysięgali, że już nigdy nikomu nie pomogą...

Czy mamy prawo decydować komu pomóc a komu nie?
I czy nie ma prawa ten, któremu pomagamy, zrobić z tą pomocą co chce? Nawet ją zupełnie zniszczyć? W końcu przecież powinno nos cieszyć samo czynienie dobra, a nie jego trwałość, prawda?

Nie mówię, że tak jest zawsze i z każdym. Wielu ludzi jest wdzięcznych za okazaną im pomoc. Wielu to bardzo ceni, wielu dzięki temu wychodzi z najgorszego dołka i zaczyna żyć w miarę normalnie. Wielu odbija się od dna i wychodzi na prostą. Ale...

Ale bardzo wielu tego nie docenia. Uważają, że im się wszystko należy, że inni "muszą im pomagać". Prezentują roszczeniową postawę i wiecznie im mało, nie tak, nie wtedy.

Tacy ludzie poniekąd sami kują swój los. Los ubogiego, któremu "należy pomóc". I któremu w żadnym razie nie zależy na tym, by coś z własnym życiem zrobić. Bo niby po co? Dobrze jest jak jest. Jeleni przecież nie brak, zawsze ktoś pomoże. Więc czemu mieliby "stawać na nogi"?

Wciąż jestem za tym, że pomagać trzeba. Bo lepiej pomóc dziesięciu tym, którzy tej pomocy nie potrzebują i tylko nas wykorzystają, niż nie pomóc jednemu w naprawdę trudnej sytuacji.
Tylko czasem trudno zapomnieć rozczarowania serca, patrząc na przykład na zaniedbaną kuchnię Kasi...

Pomagać? Nie pomagać?
Wnioski wyciągnijcie już sami.

Ala

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz