Więc jak to jest, że raz po raz dajemy się ponieść zbiorowej manii końca świata? Czytamy o tym, powtarzamy, omawiamy, boimy się. Czyżby było tak, że jednak naprawdę w to wierzymy?
Ludzkie życie opiera się na jednej regule: ma swój początek i swój koniec. I ten koniec właśnie nas przeraża.
Nie zdziwiłabym się lękom ateistów. Oni przecież uważają koniec życia za koniec swojego istnienia. Ale chrześcijanie? To już z lekka dziwne? Skoro wyznaje się wiarę w wieczne trwanie, to po co się bać? Odpowiedź jest prosta: niekoniecznie jesteśmy gotowi na przejście na drugą stronę. Może mamy zbyt wiele na sumieniu i nie zdążyliśmy się pokajać? Może jesteśmy zbyt przywiązani do ziemskich spraw i za wszelka cenę chcemy jeszcze pożyć? Różnie to bywa.
Tak czy siak - ginąć nie chce nikt ;)

Potem kilka mniej znanych końców świata. W międzyczasie kilka zbiorowych samobójstw wyznawców tej czy innej religii (sekty raczej) uświetniło czołówki dzienników. Mimo to jesteśmy tu nadal :)
Teraz z uporem maniaka czekamy na koniec świata 2012. Kalendarz Majów skończy się 21 grudnia i...
No właśnie, co? Armagedon, zagłada, koniec? Powszechny strach?
Filmy o tym powstały, a jak. Telewizja o tym wspominała. Czemu? Bo lubimy się bać? Owszem, lubimy. Ale najbardziej lubimy stwierdzić po takim filmie, że film filmem, ale my mamy się dobrze, nadal żyjemy, nas to nie spotkało.
Swoją drogą zastanawiam się, dlaczego owi Majowie, tacy bystrzy, bo znający koniec naszych czasów, nie przewidzieli własnej zagłady? Skoro wiedzieli wszystko, czy nie mogli jej zapobiec? Widać byli bardziej omylni, niż sądzili...

A w kwestii globalnej katastrofy... Włóżcie wreszcie między bajki tę historie końca świata zaczynającą się od słów: "chcecie to wierzcie, chcecie nie wierzcie..." Dziecinada...
Wykształcone, rozsądne społeczeństwo... Phi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz